Był w Warszawie taki spryciarz, który sprzedawał eko i w ogóle bardzo bio „zajęczy pasztet” po kupę kasy za kilogram, tylko że, jak się później okazało, ten pasztet wcale nie był zrobiony z zająca i ciężko powiedzieć, czy kucharz widział kiedyś takie zwierzę na oczy. Pan po prostu zatrudnił przy produkcji kogoś, kto miał na nazwisko Zając, więc oczywiste, że pasztet przez niego zrobiony jest zajęczy, prawda?
Nie wiem, czy ta akurat historyjka ma w sobie choć odrobinę prawdy ale to chyba bez znaczenia, bo przypadek nowego Thiefa jest właśnie takim pasztetem z Garretta.
Główny bohater gry nazywa się Garrett, jest złodziejem, tak, jak Garrett, żyje w tym samym Mieście, co Garrett i też ma kumpla imieniem Basso. Jednak nie jest to ten sam Garrett, którego znamy z poprzednich części – twórcy tłumaczą, że to tylko przypadkowa zbieżność imion i… no… wszystkich innych elementów (oczywiście poza tymi, które są również zupełnie przypadkowo identyczne z tymi w Dishonored).
Ile przypadków musi się wydarzyć, by uznać coś za nieprzypadkowe?
Akcja Thiefa rozgrywa się jakieś 400 lat po wydarzeniach z Deadly Shadows, a o tym wszystkim dowiedziałam się już po ukończeniu gry. Oczywiście, można mi zarzucić, że to moja wina – zachowałam się jak typowy ćwok, który wybiera joystick, ponieważ czytanie książki wydaje mu się zbyt trudne – przeszłam wszystko na pałę, byle do przodu.
Grałam niecałe szesnaście godzin. Nie zwróciłam uwagi na to, że w dziennikach nie zgadzają się daty (tak naprawdę zwróciłam uwagę ale przyjęłam to za błąd twórców, którzy już dawno swoją postawą okazywali, jak bardzo nie obchodzi ich kultowy status serii). Nie znalazłam zakopanego w ruinach mechanicznego oka Garretta (tego prawdziwego Garretta). Jednak nie zamierzam się wcale tłumaczyć.
Nowy złodziej ma głupią i dziecinną fabułę. To opowieść o spisku zagrażającym istnieniu świata (a przynajmniej całego znanego Garrettowi świata), z jednym przewidywalnym zwrotem akcji pośrodku, w którym ci dobrzy nagle okazują się źli (ku zaskoczeniu wyłącznie głównych bohaterów), a źli są również brzydcy, perwersyjni i pragną władzy dla samej władzy. W tym wszystkim pojawia się kwestia skomplikowanej oraz naprawdę ciekawej – pomimo kilku kiczowatych i melodramatycznych rozwiązań – relacji Erin oraz Garretta, a także sporo innych wątków, nie posiadających żadnego znaczenia fabularnego. Może napisałabym o nich więcej, jednak zupełnie nie wiem, po co znalazły się w tej historii. Widać, że twórcy starali się nadać grze trochę więcej sensu, rozpisując kilka (w założeniu) głębszych dialogów o miejscu jednostki w społeczności, o byciu outsiderem i odnajdywaniu wewnątrz siebie odwagi. Chociaż naprawdę wolałabym, gdyby tego nie robili, ponieważ wyszły one dość śmiesznie, a także czuć w nich pseudo-głebię i, co gorsza, pseudo-psychologię. Podczas gdy – nie oszukujmy się – ta gra mówi tak naprawdę o otwieraniu szuflad.
Jednak nie to jest tutaj najważniejsze.
Nowy złodziej to zwykłe marketingowe oszustwo.
Gracz miał pełne prawo przypuszczać, że osoba, nosząca to samo imię jest też w rzeczywistości tą samą osobą. Wszystkie reklamy zapowiadały wielki powrót największego złodzieja wszech czasów. Na plakatach prawe oko Garretta świeciło dziwną poświatą i wyglądało zupełnie jak to mechaniczne. Bandaż na dłoni głównego bohatera (widoczny z zwiastunach) mógł zakrywać znak, wypalony w finale trzeciej części, a Erin wzięta omyłkowo za dziewczynkę z filmiku końcowego Deadly Shadows, której imienia przecież nie podano.
Co więcej, nowy Garrett jeśli chodzi o zachowanie i znaczące cechy osobowości wydawał się naprawdę być tym poprzednim Garrettem, a gdybym nie przeczytała o tym, jak jest naprawdę, nie domyśliłabym się tego sama. Jedyny dowód dla takiego stanu rzeczy – mechaniczne oko, opisane jako „własność” nie żyjącego od dawna, legendarnego złodzieja – to wyłącznie specjalny i zupełnie dodatkowy łup w jednej z misji. Zbędny dla ukończenia gry.
Dlatego uważam, że twórcy celowo wprowadzili graczy w błąd po to, by zarobić na sławie znanej trylogii. Nie rozumiem, czemu nikt nie mówi tego głośno. To już nie sprytna reklama, a zwykłe oszustwo i, skoro oszustwo to skłoniło mnie do kupna gry, również kradzież. Och, widzę, jakie to zabawne. A wcale nie powinno być, ponieważ kłamstwa są ohydne i należy je demaskować, a ich autorzy powinni się za nie wstydzić.
Zgadzam się z Tobą, oszustwa są ohydne i twórcy zapewne się ich wstydzą – jednak dopóki przynoszą zysk im, dystrybutorom oraz właścicielom praw autorskich do marek oraz postaci dopóty takie oszustwa będą się zdarzać. Nagminnie.
Co do wielkich growych rozczarowań związanych z sequelami – przeżyłem takie dwa w moim życiu. Pierwsze rozczarowanie związane było z Doomem 3. Oczekiwałem radosnej rzezi na nieprzystępnych satelitach Marsa: Phobos i Deimos. Marzyłem o zwariowanej przygodzie, entuzjastycznej jak lata 90′ a krwawej jak filmy Quentina Tarantino, czyli to co było kwintesencją Doom I i Doom II. Otrzymałem Half-Life z klimatem System Shocka. Z Doomem toto w sumie nie miało już wiele wspólnego, prócz nazwy.
Drugim rozczarowaniem była trzecia część Maxa Payne’a. Pierwsze dwie części były zwyczajnie dobre. Opisywały twardą, męską opowieść o pojedynczym gliniarzu walczącym o prawdę w brudnym zapleczu Nowego Jorku. Sama fabuła była banalna, ale została opowiedziana chyba w najlepszym możliwym stylu. Narrację urozmaicały komiksy (zamiast oklepanych cutscenek), postacie były barwne, a wisienką na torcie było aktorstwo głosowe (także w polskiej wersji, zarówno tłumaczenie i aktorstwo było świetne, co niestety jest rzadkością).
Zmiany, które wprowadził Rockstar do serii były co najmniej dziwaczne. Miejsce akcji przeniósł do Brazylii, główny bohater zamiast walczyć o prawdę/sprawiedliwość został ochroniarzem i stracił wszelaki motyw swojego działania. Na dobitkę, wyłysiał i zapuścił brodę, przez co stał się dziadziusiem, którego miejsce jest przy kominku, a nie na peryferiach peryferii, którymi są slamsy w ameryce południowej. Co najgorsze, komiks taki jak z poprzednich serii również zniknął, został zastąpiony cutscenkami.
Podsumowując jednym obrazkiem: http://i1.memy.pl/obrazki/cb86869524_co_by_tu_jeszcze_spieprzyc.jpg
Właśnie dlatego nie uznaję większości nowych gier i swoją uwagę kieruję ku starym dobrym klasykom i grom niezależnym. Jakoś nie mam ochoty tracić czasu, nerwów i przede wszystkim pieniędzy na zagrywki szpeców od markietingu i zarządzania polem namiotowym.
PolubieniePolubienie
Mnie zawsze w takich sytuacjach zastanawia, co zrobić z tymi nieudanymi grami, które są w końcu mimo wszystko kontynuacją serii, a więc należą do kanonu opowieści.
Ignorować?
Reinterpretować?
Mam jednak jakąś bardzo dużą potrzebę sensu, a przy tym zawsze szanuję zdanie twórców nawet, jeśli wyprodukują zakalec. A to… Nie wiem, jak poskładać nowego i starego Thiefa. Wymyśliłam nawet teorię, która mogłaby to wszystko pogodzić ale… Mocno naciąganą.
PolubieniePolubienie
Wszystko zależy od podejścia samych twórców do danego dzieła. Jeżeli oni traktują daną serię jako mleczną krowę którą można wydoić zakalcem, to ja nie widzę powodu aby ich szanować.
Ja osobiście takie nieudane gry raczej ignoruję, licząc na to że następna ekipa która się zabierze za kontynuację serii zrobi to samo co ja – czyli pociągnie historię od punktu gdzie kończyła się ostatnia udana część.
PolubieniePolubienie