Czasem poznaję tytuł jakiejś książki i myślę, że jest ona dokładnie tym, czego szukałam, a później przeżywam rozczarowanie, ponieważ autor mówi o czymś zupełnie innym, niż się spodziewałam. „Rany symboliczne” to właśnie ten przypadek.
O czym nie pisze Bettelheim?
Nie zrozumcie mnie źle. „Rany symboliczne: rytuały inicjacji męskiej i zazdrość męska”, bo tak brzmi pełny tytuł tej publikacji, to dobra książka. Po prostu chciałabym, by była poświęcona innym zagadnieniom: liczyłam na obszerne omówienie tego, jakie jest symboliczne znaczenie zadanej rozmyślnie rany, czym różni się ona od niezamierzonego zranienia, jakie wiążą się z nimi rytuały; wreszcie, chciałam dowiedzieć się czegoś o braterstwie krwi, które jest bardzo ciekawym motywem w wielu tekstach kultury, zupełnie jednak pozbawionym literatury przedmiotu.
Bruno Bettelheim na ponad trzystu stronach podejmuje się próby powtórnej interpretacji już opisanych i omówionych rytuałów inicjacji związanych z wiekiem dojrzewania, ze szczególnym uwzględnieniem kultur przedpiśmiennych. Dokonuje tego głównie posiłkując się metodą analizy porównawczej, a swoje obserwacje wywodzi z lat doświadczeń w pracy z zaburzonymi dziećmi, wkraczającymi w okres dojrzewania.
Zdaję sobie sprawę, że takie streszczenie – „Bruno Bettelheim formułuje tezy dotyczące znaczenia zwyczajów kultur przedpiśmiennych na podstawie porównań z kompulsjami zaburzonych nastolatków” – brzmi cokolwiek alarmująco i w każdym rozsądnym czytelniku powinno wzbudzić sprzeciw. Tym razem niepotrzebnie.
O czym w końcu jest ta książka?
Zawsze podziwiałam Bettelheima za sposób pisania: za przejrzystość i logikę wywodu, dobór argumentów i selekcję materiału. Oprócz olbrzymiego nakładu czysto intelektualnej pracy, każda jego publikacja jest świadectwem zupełnie osobistego zaangażowania w objaśnianie problemowych kwestii, które jednak nigdy nie przeszkodziło mu w zachowaniu rezerwy oraz trzeźwości myślenia.
Książka „Rany symboliczne” nie jest źródłem naukowej wiedzy; nie zrobiłam w niej ani jednej notatki, nie zostawiłam żadnych karteczek. Nie było to konieczne i mam wrażenie, że nie temu ma służyć ta książka. Bettelheim po raz kolejny opisuje teorie kluczowe dla Junga i Freuda, poddając w wątpliwość same ich założenia. Tym samym oferuje czytelnikom okazję do zastanowienia się nad twierdzeniami tak wydawałoby się oczywistymi, że przestali oni widzieć potrzebę kwestionowania ich prawdziwości.
Książkę „Rany symboliczne” można byłoby streścić w jednym zdaniu: podczas gdy upatrujemy motywacji większości społecznych zachowań – zarówno mężczyzn jak i kobiet – w konflikcie edypalnym, zazdrości o penisa oraz innych męskich rozrachunkach, których osią jest relacja ojca z synem, możliwe, że dla kształtowania się naszej cywilizacji podstawowym punktem odniesienia była idea kobiecości.
Mimo, że teza Bettelheima wydaje się niepotrzebnie radykalna, nie próbuje on wywracać świata do góry nogami. Gdyby tego chciał, pewnie mógłby na ten temat napisać piętnastostronnicowy esej. Jednak jego praca nie jest pełnym gorliwości manifestem, lecz raczej apelem by w zalewie informacji, artykułów i kolejnych teorii popartych powagą wielkich nazwisk zachować resztki zbawiennych wątpliwości. Czas, jaki trzeba poświęcić na lekturę trzystu stron daje czytelnikowi szansę na to, by funkcjonować jak najdłużej w niekomfortowej – ale tak ważnej dla każdego badacza – sferze braku pewności.
Uważam, że powinno się wyodrębnić kolejną dziedzinę, w której przyznawano by nagrody Nobla i która nazywałaby się „myślę, co mówię”, jednak chyba trudno byłoby o nominacje. Cóż, Bettelheim na pewno na nią zasłużył.