Był w Warszawie taki spryciarz, który sprzedawał eko i w ogóle bardzo bio „zajęczy pasztet” po kupę kasy za kilogram, tylko że, jak się później okazało, ten pasztet wcale nie był zrobiony z zająca i ciężko powiedzieć, czy kucharz widział kiedyś takie zwierzę na oczy. Pan po prostu zatrudnił przy produkcji kogoś, kto miał na nazwisko Zając, więc oczywiste, że pasztet przez niego zrobiony jest zajęczy, prawda?
Nie wiem, czy ta akurat historyjka ma w sobie choć odrobinę prawdy ale to chyba bez znaczenia, bo przypadek nowego Thiefa jest właśnie takim pasztetem z Garretta.